W niewoli świętości

Zdjęcie obozowe Franciszka Gajowniczka.
fot. Archiwum Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau

Niewysoki, szczupły, porusza się z trudem, wspierając na lasce. Na pomarszczonej skórze całkiem wyraźny numer: 5659. 93-letni Franciszek Gajowniczek jest jeszcze pełen życia; podaną dłoń zamyka w żelaznym uścisku.

 – Żyję, by dawać świadectwo życia – mówi.

Umierał 3 razy. Raz – można powiedzieć – zmartwychwstał.

*

Urodził się 15 listopada 1901 roku w Strachominie nad Świdrem, niebogatej mazowieckiej wsi. Gdy miał siedemnaście lat, porzucił naukę w gimnazjum i zaciągnął się do Legionów Piłsudskiego. Wojenne szlaki wyznaczyły mu życiową drogę – został zawodowym żołnierzem.  Zamieszkał w Warszawie, ożenił się, doczekał dwóch synów.

Na dwa dni przed agresją Niemiec na Polskę 1 września 1939 roku jako sierżant Wojska Polskiego i szef batalionu został skierowany do Wielunia. Po ciężkich walkach z niedobitkami 36 pułku piechoty Legii Akademickiej przez Brwinów przebił się do Warszawy i dotarł do twierdzy Modlin. 28 września 1939 roku, po kapitulacji twierdzy, trafił do niemieckiej niewoli. W październiku uciekł. Przystąpił do Związku Walki Zbrojnej. Chciał dotrzeć na Węgry, by stamtąd przedostać się polskiej armii we Francji.

W styczniu 1940 roku przebywał w Poroninie, w pensjonacie Marluan, który stanowił punkt przerzutowy ZWZ. Oczekiwał na kurierów, którzy przeprowadzą go przez granicę. Tam aresztowało go gestapo. W więzieniu „Palace”, osławionej katowni Podhala, poddano go długiemu i brutalnemu śledztwu. Później trafił do więzienia w Tarnowie, skąd 8 października 1940 roku został przewieziony do obozu koncentracyjnego Auschwitz. Otrzymał numer 5659.

*

Od marca 1941 roku, od czasu wizyty Himmlera w Auschwitz, komendant obozu Rudolf Hoess wie, jak ważny dla III Rzeszy ma być obóz, którym zarządza. Imponuje mu to, ale i niepokoi, gdyż zdaje sobie sprawę z zagrożeń, jakie wynikają z gigantycznych przedsięwzięć. Gwałtowna rozbudowa Auschwitz, której od niego oczekują przełożeni, budowa drugiego, wielkiego obozu dla jeńców wojennych w Birkenau, obowiązek dostarczania tysięcy więźniów jako niewolniczych robotników dla niemieckiego przemysłu stworzą dodatkowe możliwości ucieczek. A ucieczki uderzą wprost w autorytet komendanta i mogą wpływać na ocenę jego pracy przez przełożonych. Hoess drastycznie zaostrza więc represje za ucieczki obejmując odpowiedzialnością zbiorową również kwestie ostateczne. Od kwietnia 1941 roku za ucieczkę więźnia karze się śmiercią (najczęściej głodową) dziesięciu losowo wybranych jego towarzyszy z bloku, w którym mieszkał. Perfidnie okrutne.

Artur Krzetuski, jeden z więźniów, tak po wojnie wspominał udział w selekcji: Tragiczne były chwile, gdy odbywały się wybiórki po ucieczkach więźniów. Sam przeżyłem to osobiście i wiem, jak trudno było się zdecydować na sposób zachowania w chwili, gdy przeprowadzający selekcję stawał przede mną: czy lepiej patrzeć mu się w oczy (ale to mogło być poczytane za zuchwalstwo!), czy lepiej spuścić wzrok. A potem, gdy minął mnie, potęgował się niepokój o brata, który jako wyższy stawał bardziej na prawym skrzydle: minie brata czy na niego padnie wyrok? Czy można zapomnieć takie chwile?

*

29 lipca 1941 roku, po dziesięciu miesiącach pobytu w obozie, więzień numer 5659 jeszcze żyje, choć sam się temu dziwi. Najpierw przydzielono go do rozładunku materiałów budowlanych z wagonów. Wyniszczająco ciężka i niebezpieczna praca, wykonywana biegiem, bez zabezpieczeń. Myślał, ze nic gorszego nie mogło go spotkać. Mylił się. Jeszcze bardziej katorżnicza okazała się praca przy wybieraniu żwiru z dna Soły. I codzienne, obozowe rygory. Kiedy 29 lipca 1941 roku wraz z innymi więźniami z bloku 14. stanął w karnym szyku podczas jednego z najdłuższych w historii obozu apelu, był wyniszczony fizycznie i wyczerpany fizycznie. Ale wciąż trzymał się życia.

Karny apel po ucieczce więźnia. Stali noc, dzień i jeszcze jedną noc, zanim zaczęła się wybiórka do bunkra głodowego. Dopiero gdy urósł stos nieprzytomnych, Zastępca komendanta obozu Karl Fritzsch przystąpił do dzieła. Spojrzał na Gajowniczka i wskazał na niego ręką. Zgodnie z obozową praktyką numer 5659 był już martwy, choć do śmierci fizycznej pozostało mu jeszcze kilka, może kilkanaście dni. Nieoczekiwanie dla wszystkich z piersi wybranego wyrwały się słowa: Mam żonę i dzieci, żal mi ich, że je osierocę. Jeszcze bardziej nieoczekiwanie z szeregu wystąpił inny więzień, franciszkanin, ojciec Maksymilian Kolbe. – On ma żonę i dzieci, ma dla kogo żyć. Ja jestem samotny i chcę umrzeć za niego – powiedział.

Za którego ty chcesz iść więźnia? – zapytał esesman.

Kolbe wskazał na Gajowniczka.

Dziwnym zrządzeniem losu Fritzsch usłuchał prośby zakonnika. Gajowniczek powrócił do krainy żywych. – Trudno nazywać obóz krainą żywych – mówi. – Wszyscy byliśmy żywymi trupami. Śmierć czaiła się na każdym kroku.

o. Maksymilian Kolbe.
fot. Wikipedia

Po raz drugi dopadła go w 1943 roku. Wycieńczony przez tyfus plamisty miał trafić do komory gazowej. Inny więzień, polski lekarz, Władysław Dering, ukrył go przed oczami katów, w ten sposób ratując mu życie.

Trzeci raz śmierć lizała go gdzieś pod Schwerinem, na terenie Niemiec. Był już rok 1945. Ewakuacje i przemarsze nie miały końca. Przez kilkanaście dni nie dano więźniom jeść ani pić. Żywili się trawą i pokrzywami. Aż napotkali amerykańskie wojska.

Zapisał się na transport do Polski. Był coraz bliżej żony i synów, dla których przeżył. Gdy trafił na punkt zborny w Rawie Mazowieckiej, po przywitaniu z żoną, poszedł na cmentarz. Dwaj synowie (15 i 18 lat), którzy cało wyszli z Powstania Warszawskiego, zginęli przypadkowo od sowieckich bomb podczas ataku Armii Czerwonej.

 – Czy nie żałował pan, że przeżył? Nie przeklinał dnia ocalenia?

 – Raz tylko, gdy dowiedziałem się o śmierci synów, dla których zostałem ocalony, pomyślałem, że wolałbym zginąć, aby oni żyli. Ciężko ojcu grzebać własne dzieci…Ale tam, w obozie, ten dar życia sprawił, że jeszcze bardziej chciałem żyć. Chroniłem siebie dwa razy bardziej. Nie było mi z tym wcale lekko. Kto wie, może było trudniej, niż innym. Ja, będąc w fabryce śmierci, musiałem zostać przy życiu. Musiałem znosić cierpienie, nie mając od niego ucieczki. Nie mogłem uciec w samobójstwo, rzucić się na druty. Musiałem żyć, by nie zmarnować ofiary ojca Kolbe.

*

Zaczął nowe życie, choć sam tego tak nie nazywa. Minęły czasy, gdy jedynym zadaniem było przeżyć. Teraz musiał żyć, choć obowiązek przeżycia, być może podświadomie, przeniósł i na ten drugi okres.

Przedwojenny zawodowy żołnierz uciekł od wspomnień. Zaszył się na prowincji, w Brzegu, porzucił wojskową karierę. Przez lata kierował opieką społeczną w Urzędzie Powiatowym – zajmował się biednymi, opiekował sierotami. Wiódł spokojne życie lokalnego społecznika. Nie zdobywał stanowisk, godności ani odznaczeń. Z własnej woli poszedł w zapomnienie na długie 25 lat.

 – Jeszcze w latach czterdziestych spotkałem się z Cyrankiewiczem, ówczesnym premierem, którego znałem z obozu – wspomina. – Kusił mnie, nęcił różnymi posadami, dawał stopień majora i wysokie funkcje, abym tylko zapisał się do komunistycznej partii. Gdy odmówiłem, oznajmiając, że nie chcę być w jego świecie, wściekł się. Groził, że mnie zniszczy, że zdechnę w zapomnieniu. On jest już w ziemi i nadejdzie czas, że pójdzie w zapomnienie. Ja żyję.

Sadził kwiaty i drzewa. Dużo spacerował, wysypiał się. Pił dużo mleka, jadł wiele warzyw. Dbał o zdrowie.

W 1971 roku odnalazł go Krzysztof Kąkolewski i zapytał: Co u pana słychać? Co pan zrobił z darowanym życiem?. Było to w czasie, gdy w ostatnią fazę wkraczały przygotowania do procesu beatyfikacyjnego ojca Kolbe. Wraz z rosnącym zainteresowaniem postacią zakonnika, rosło zainteresowanie tym, któremu ocalił on życie. Gajowniczek wychodził z cienia.

*

Gdy zaczynał się nowy okres w jego życiu, miał 71 lat, już przywykł do życia, jakie wiódł przez ostatnie 25 lat, aż nagle wszystko uległo zmianie. Odwiedzali go różni ludzie, wciąż padały podobne pytania. Przychodziły liczne zaproszenia, zaczęły się wyjazdy. Wszystkich interesował tylko jeden epizod z długiego żywota. Ludzie zaczęli mu się baczniej przyglądać, mówić o nim, rozsiewać plotki.

W 1975 roku Gajowniczek odwiedził Kąkolewskiego. Przeżywał jakiś krótkotrwały okres kryzysu, buntu.  – Mówią o mnie i piszą, jakbym nie był żyjącym człowiekiem. Robią ze mną, co chcą” – skarżył się reporterowi, ale zaraz potem, jakby z przestrachu, dodał: Sensem mojego życia jest to, że trwam dzięki ojcu Kolbe.

W 1982 roku, gdy Maksymilian Kolbe został wpisany w poczet świętych, Franciszek Gajowniczek pochował żonę. Został sam, pogodzony z losem, świadomy celu własnego życia. – Dziś wiem, że jedyny sposób, w jaki wywdzięczyć się mogę memu wybawcy, to znosić cierpienie, które przynosi życie ofiarowane. I żyć – przekonuje.

*

W jego życiu nie brakowało momentów, o których mógłby powiedzieć, że dar zmienił się w brzemię.

 – Już w obozie obok cierpień fizycznych zadawanych przez oprawców, pojawiło się nowe cierpienie, psychiczne, zadawane przez niektórych współwięźniów – opowiada. – Wyrzucano mi, że zgodziłem się na to, że wielki człowiek poświęcił za mnie życie, podczas gdy to ja powinienem się poświęcić, żeby jego ocalić. Jakbym był przyczyną jego śmierci… Potem osaczyły mnie plotki. Mówiono, że się rozpiłem, że rozpili się moi synowie (?), że straciłem wiarę, że porzuciłem żonę (Franciszek Gajowniczek, po śmierci małżonki, ożenił się po raz drugi, z panią Janiną, która przez lata opiekowała się nim z ramienia PCK – przyp. B.W.). Plotki towarzyszą mi do dziś. A ja nie mogłem (a dziś nie chcę) się bronić, bo wtedy powiedzieliby, że przewróciło mi się w głowie, że jestem ważniak.

*

Odwiedziłem go latem 1994 roku, na kilka miesięcy przed śmiercią. Brzeg nad Odrą, w którym zaszył się w 1945 roku uciekając od wspomnień. Skromnie urządzone mieszkanie na pierwszym piętrze niewielkiej kamienicy w dzielnicy parków i ogrodów działkowych. W sypialni od wielu lat wisi domowy ołtarz: w centrum ojciec Kolbe, po bokach synowie Franciszka. W pokoju gościnnym pół ściany zajmują najróżniejsze fotografie: On z papieżem Janem Pawłem II, z prezydentami USA Reaganem i Bushem, z dostojnikami kościelnymi, politykami….Teczki wypełnione zaproszeniami, pamiątkowymi pismami. Ostatnio papież przez specjalnego posłańca przesłał mu wielki srebrny medalion.

 – Wciąż jeżdżę po świecie – mówi Gajowniczek. – Nie ma kraju w Europie, którego bym nie odwiedził. Byłem w Ameryce i na wyspach, o których mało kto słyszał. Jeżdżę i daję świadectwo prawdzie, świadectwo świętości. Mówię o św. Maksymilianie, o przekuwaniu nienawiści w miłość. Póki sił starczy, będę jeździł. To mój obowiązek.

Pomimo zmęczenia opowiada i odpowiada na pytania. Nie umie opowiedzieć o swoim życiu, opowiada o ojcu Kolbe – zanotował przed laty Krzysztof Kąkolewski. Podobna uwaga pojawia się w moim notatniku. Gdy Gajowniczek nie dosłyszy pytania, mówi o obozie, o scenie wybiórki i ojcu Kolbe. Gdy pytanie dotyczy jego życia, odpowiada w kilku słowach, zaraz nawiązując do ofiary franciszkanina. Raz tylko w czasie rozmowy jego oczy rozbłyskują, zapalają się – gdy pytam o ucieczkę z domu do Legionów Piłsudskiego.

 – Oho, ho – nabiera powietrza i wpada w kawaleryjski ton. – Miałem 17 lat, jak zwiałem z gimnazjum na wojenkę. Do Legionów się zaciągnąłem. 4 lata z konia nie schodziłem, nawojowałem się niemało. Goniłem bolszewika i umykałem przed nim. Dobrym byłem kawalerzystą, zręcznie robiłem szabelką. Życie narażałem, kilka ran odniosłem. Inne czasy, inny człowiek był…

Miał 41 lat, gdy ojciec Kolbe postanowił oddać za niego życie. Scena ofiarowania i przyjęcia ofiary – jak obliczył Kąkolewski – trwała zaledwie 40 sekund. Czy czterdziestosekundowy epizod może zmienić życie czterdziestoletniego mężczyzny? Może. Od tego czasu życie Gajowniczka – jako takie – przestało się liczyć, zeszło na odległy plan. Jest ważne jako przyczyna i świadectwo świętości.

Grób Franciszka Gajowniczka na cmentarzu klasztornym w Niepokalanowie.
fot. Wikipedia

P.S.

Franciszek Gajowniczek w wieku 94 lat, zmarł 13 marca 1995 roku,. Został pochowany na cmentarzu klasztornym w Niepokalanowie.