Powrót do przeszłości

Fragment wystawy Mariana Kołodzieja „Labirynty. Klisze Pamięci”.
Centrum św. Maksymiliana w Harmężach

Ich odyseja rozpoczęła się 1 sierpnia 1944 roku, w dniu wybuchu powstania w Warszawie. Właściwie był to jedynie prolog. Na dobre (i złe) wyruszyły dopiero na początku października z obozu przejściowego w Pruszkowie, by po kilku miesiącach zatrzymać się na Kaukazie. Po drodze zgubiły matkę, zdrowie i ojczyznę.

Siostry Ludwika i Krystyna Zienkiewicz miały wtedy 14 i 13 lat. Kiedy ponad pięćdziesiąt lat później wyruszają z Moskwy w swoją pierwszą podróż do Polski są już dojrzałymi kobietami z dużym bagażem życiowych doświadczeń. Noszą nazwiska po mężach –   Ludwika Turowska i Ksenia Olchowa – odchowały dzieci, doczekały się wnucząt. I uznały, że czas poszukać śladów przeszłości.

Ich podróż nosi wszelkie znamiona powrotu do przeszłości. Warszawa to tylko obraz domu, w którym kiedyś mieszkały. Droga z Warszawy do Krakowa to przede wszystkim poszukiwanie najmniejszych bodaj śladów przypominających trasę pieszej, zimowej wędrówki w odwrotnym kierunku. Kraków to Rynek – Hitlerplatz, na którym przez kilka dni oczekiwały na matkę. Były niemiecki obóz koncentracyjny Auschwitz, w którym wydawało im się, że były, nie przyniósł żadnych znajomych obrazów. Znajomy natomiast wydał im się obóz Birkenau z rampą kolejową i brzozowym laskiem, który oglądały przez otwarte drzwi drewnianego baraku…

Opowieść topornie posuwa się naprzód. Co chwila ginie wątek. Nasuwają się różne skojarzenia, brakuje słów. Przez ponad 50 lat nie mówiły po polsku – usprawiedliwiają się. Czas wyparł z pamięci daty, nazwy miejscowości, nazwiska. Zostały okoliczności i emocje. Gdy siostry Zienkiewicz opowiadają o tamtych wydarzeniach, można odnieść wrażenie, że na nowo je przeżywają, że mają świadomość nastoletnich dzieci.

– Trudno wierzyć w to, co mówimy? – pytają niepewnie.

– Nie, wcale nie trudno.

Irena Strzelecka w ciągu wielu lat pracy w dziale historycznym Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau zetknęła się z setkami nieprawdopodobnie brzmiących historii. – Mimo że nie znajdowały potwierdzenia w dokumentach, to jednak później okazywały się prawdziwe. Nie można lekceważyć żadnej, nawet najbardziej nieprawdopodobnej wersji – przestrzega.

O losie sióstr Zienkiewicz zadecydowały pociągi, do których je wsadzano. Pierwszy uwiózł je z obozu przejściowego w Pruszkowie do Auschwitz, rozdzielając z matką, drugi – z warszawskiej Pragi do Związku Sowieckiego, pozbawiając ojczyzny…

Mieszkały w Warszawie, w budynku przy ulicy Pańskiej 88 na trzecim piętrze w mieszkaniu z dużym balkonem (numeru mieszkania już nie pamiętają). Wychowywała je matka, krawcowa w firmie „Opus”, bo ojciec, inżynier mechanik, zmarł w 1943 roku. Chodziły do szkoły przy ulicy Chłodnej. W czasie okupacji uczyły się również. Jedyną pamiątka z tamtych czasów jest zdjęcie z legitymacji szkolnej z fragmentem niemieckiej pieczęci. Do szkoły dojeżdżały tramwajem przez getto. Niemcy z karabinami stali na stopniach tramwaju – wspominają – a dookoła było mnóstwo ludzi z białymi gwiazdami naszytymi na ubraniach. No i jeszcze obraz płonącego getta. Nie jeździły wówczas do szkoły. Był zakaz.

1 sierpnia 1944 roku były z wizytą u ciotki na Woli. Tam zastała je godzina „W”. Bawiły się na podwórku, gdy nagle wbiegł niemiecki żołnierz i zastrzelił jakiegoś chłopca. Potem wymierzył do ciotki trzymającej na rękach rocznego synka. Gdy ciotka upadła, zaczęły uciekać. Schroniły się na cmentarzu po drugiej stronie ulicy. Strzelanina wzmagała się, kule świszczały tuż obok. Weszły do grobowca. Siedziały tam jakiś czas. Nie potrafią określić jak długo. Paraliżował je strach. – Nie bałyśmy się cmentarza i umarłych, lecz wystrzałów – zapewniają.

Gdy trochę ucichło, wyszły z kryjówki i podwórkami przedarły się do Śródmieścia. Tuż przy ich domu wznoszono barykadę. Ludzie wyrzucali z okien wszystkie domowe sprzęty. Potem nastąpiły dwa miesiące strachu. I z dnia na dzień coraz większego głodu (raz matka ugotowała nam kota). Najczęściej przesiadywały w schronach, na które zamieniono piwnice, pogłębiając je. Pamiętają, że trzy razy Niemcy rozrzucali z samolotów ulotki, w których wzywali mieszkańców do dobrowolnego opuszczenia miasta i gwarantowali bezpieczeństwo. Ci, którzy posłuchali, zostali przewiezieni do obozów koncentracyjnych.

KL Auschwitz II – Birkenau. Tory kolejowe wewnątrz obozu i „Brama Śmierci”.
Zdjęcie wykonane przez Stanisława Muchę w lutym lub marcu 1945 roku.
Archiwum Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau

Rodzina Zienkiewiczów doczekała na Pańskiej do upadku powstania. Potem było grupowanie ludności i marsz do Pruszkowa. Krystyna była chora. Ludzie nieśli ją na rękach. W obozie przejściowym rozdzielono je od matki.

 – W Pruszkowie był olbrzymi plac ogrodzony drutem. W środku stał wielki murowany budynek, a dookoła niego baraki. Matkę przydzielono do tego budynku, nas do baraków – wspominają.  – Ludzie mówili, że tamci pójdą do pracy, a my do gazu. W barakach byli jedynie starcy, inwalidzi, kobiety z małymi dziećmi oraz dzieci.

Matki już więcej nie ujrzały.

Po około dwóch tygodniach oczekiwania, w połowie października więźniów załadowano do pociągów. Wśród nich znalazły się Ludwika i Krystyna. Z tej podróży pamiętają tylko zachmurzone niebo (bydlęce wagony nie miały dachów). Wreszcie pociąg zatrzymał się na jakiejś stacji, by po kilku godzinach ruszyć dalej. Wkrótce otwarto drzwi. Niemiecki obóz koncentracyjny Birkenau witał ten warszawski transport nietypowo. Nie przeszedł przez rejestrację ani przez łaźnię.

– Zdarzały się transporty, których nie wciągano na ewidencję, tzw. depozytowe – głównie Żydów, ale nic nam w Muzeum nie wiadomo, aby taki transport przybył po Powstaniu Warszawskim. Z reguły transporty z Warszawy przychodzące od września 1944 roku wciągane były na ewidencję, choć więźniom nie tatuowano już numerów – mówi Irena Strzelecka. – Nie można jednak wykluczyć istnienia takiego transportu.

Nowo przybyłych umieszczono w drewnianych barakach, gdzie pozostawali przez kilkanaście dni. Z opisu krajobrazu widzianego z baraku można przypuszczać, że Ludmiła i Krystyna przebywały na terenie byłego obozu cygańskiego (rampa kolejowa, lasek, kominy z których wciąż uchodził dym). Wycieńczonym i przestraszonym dziewczynom było wszystko jedno, zobojętniały. Wiedziały już, że w Auschwitz morduje się ludzi, czekały na śmierć. Nie czuły głodu, o nic nie prosiły, nie płakały…

Pociągi z Pruszkowa wciąż przybywały. W obozie panował straszliwy tłok. Pewnego dnia wypędzono ludzi z baraków i wtłoczono do podstawionego pociągu. I znów pamiętają jedynie wrogie jesienne niebo, które niosło deszcze, przenikliwy chłód i choroby. Ten etap trwał długo, choć nie wiadomo jak długo i zakończył się kilkudniowym postojem w nieznanej miejscowości. Drzwi wciąż były zamknięte, ludzie siedzieli stłoczeni w wagonach.

KL Auschwitz II – Birkenau.
Archiwum Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau

 – Słyszeliśmy jedynie mężczyzn i kobiety mówiących po niemiecku – wspominają. – W czasie drogi okoliczna ludność wrzucała nam do wagonów jedzenie.

Pociąg znów ruszył, by po jakimś, trudnym do określenia, czasie zatrzymać się na małej stacji w podgórskiej miejscowości. Odczepiono tam jeden wagon. Ten w którym znajdowały się dziewczęta. Miejscowe gestapo spisało personalia, po czym mieszkający w okolicy ludzie zabrali warszawiaków do swoich domów. Ludwika trafiła do wielodzietnej rodziny, gdzie zajmowała się niańczeniem dzieci. Krystyna, która nie mogła chodzić, została przygarnięta przez starszą, bezdzietną kobietę. Ludzi, którzy je przyjęli, wspominają bardzo ciepło, lecz nie pamiętają ich nazwisk. Wieś według nich nazywała się Rybia Nowa lub Nowa Rybia (w rzeczywistości była to miejscowość Nowe Rybie leżąca 10 km na północny zachód od Limanowej).

Po przejściu frontu sowicie wyposażone przez swych opiekunów, którzy próbowali je namówić, by zostały na stałe, ruszyły pieszo do Krakowa. Przez kilka dni kręciły się po Rynku szukając matki, bo tam zbierali się warszawiacy. Potem ruszyły do Warszawy. Po drodze odmroziły ręce i nogi.

Z kamienicy zostały jedynie ruiny. Matka jeszcze nie wróciła. Były same. Z innymi sierotami wiodły życie znane z powieści „Chłopcy ze Starówki”. Gdy szczególnie doskwierały im głód i zimno, przechodziły przez zamarzniętą Wisłę na Pragę, gdzie stacjonowali sowieccy żołnierze. Zawsze dostały jakąś ciepłą strawę. W tamtym czasie najbardziej bały się zimna i głodu, marzyły zaś jedynie o cieple i jedzeniu. Były obszarpane, brudne i wychudzone. Pewnego dnia, jeden z Rosjan zapytał,  czy chcą jechać tam, gdzie zawsze jest ciepło i nie brakuje jedzenia. Przytaknęły, choć nie wiedziały, co ten człowiek ma na myśli. Bez biletu i dokumentów wsadzono je do pociągu osobowego. Pamiętają, że w pociągu było pełno dzieci i kobiet. Wyjechały w niewiadomym kierunku. 9 maja (pamiętają tę datę, bo kojarzy im się ona z niezwykłą kanonadą na ulicach Mińska, której bardzo się przestraszyły) wysiadły w Mińsku. Przewieziono je do Bobrujska i umieszczono w hotelu. Krajem ciepła i szczęścia miał być Związek Sowiecki.

Po dwóch miesiącach z Bobrujska pojechały do Krasnodarska na Kaukazie, gdzie zaopiekowała się nimi Polka, pani Bogusława. To ona posłała je do szkoły rzemieślniczej z internatem dla sierot. Nowa ojczyzna karmiła je, odziewała i kształciła. Odpłacały się pilną nauką i piątkami, ale psychicznie czuły się bardzo źle. Tęskniły, bez powodu płakały. Potem ukończyły wieczorową szkołę łączności i w 1951 roku przyjechały do Moskwy na studia. Ludwika ukończyła Instytut Łączności, Krystyna, którą przemianowano na Ksenię – konserwatorium. Wyszły za mąż, urodziły dzieci, pracowały.

Fragment wystawy Mariana Kołodzieja „Labirynty. Klisze Pamięci”.
Centrum św. Maksymiliana w Harmężach

W 18 lat po wojnie odezwała się matka. Odnalazła je przez Czerwony Krzyż. Przyjechała do Moskwy. Tam też umarła. Wydawało się, że czekała ze śmiercią do momentu aż je odnajdzie, bo w ich śmierć w Oświęcimiu nie uwierzyła, choć tak mówili jej znajomi.

Przez ponad 40 lat nie mówiły po polsku. Ludzie radzili, że lepiej nie zdradzać się ze swoją polskością. Nie mówiły też o tym, że były więzione przez Niemców, bo opowiadano im, że takich, którzy byli w niemieckiej niewoli w nowej ojczyźnie wysyła się na Sybir. Żyły w strachu tając swoja przeszłość.

Odwilż, jaka nastąpiła wraz z objęciem władzy przez Gorbaczowa, przepędziła lęk. Życie polonijne w ZSRR zaczęło się odradzać. Zapisały się na kurs języka polskiego. Bardzo chciały przyjechać do Polski. Nie miały pieniędzy ani rodziny w Polsce. Jedyną okazją był dla nich udział w Letniej Szkole Języka organizowanej przez Uniwersytet Jagielloński. Musiały swoje wychodzić i wyprosić. Moskiewska Polonia uważała, że lepiej do Polski wysłać młodzież. Ich argumenty jednak wystarczyły.

W jedną z ostatnich niedziel lipca Letnia Szkoła Języka zorganizowała wyjazd do Muzeum w Oświęcimiu. W Brzezince siostry Zienkiewicz poczuły, że muszą tu jeszcze wrócić, dokończyć podróż do przeszłości. Chciały znaleźć jakieś potwierdzenie swojej tułaczki sprzed 51 lat. Nie miały pieniędzy na taką eskapadę (W Polsce teraz tak drogo, że nie stać nas na pociągi i autobusy) ale dobrzy ludzie pożyczyli.

W kartotekach Muzeum nie ma śladu bytności w KL Auschwitz sióstr Zienkiewicz. Transport, którym jechały, jeśli dotarł do obozu, nie został wciągnięty na ewidencję. Muzeum więc nie może wydać zaświadczenia, że Ludwika i Krystyna Zienkiewicz były więźniarkami obozu (gdyby je zdobyły miałyby w Rosji ulgi mieszkaniowe, wyższą rentę, bezpłatne lekarstwa i opiekę zdrowotną, ale prócz tych wymiernych korzyści miałyby coś jeszcze – jakiś ślad własnej przeszłości, która ginie w mrokach niepamięci, drugą oprócz fotografii z legitymacji szkolnej pamiątkę swej młodości w Polsce.

 – To niemożliwe – dziwią się siostry Zienkiewicz. – Czyżby po naszej męczarni, po naszym poplątanym dzieciństwie nie pozostał tutaj żaden ślad. Czy w Polsce nie mamy już nikogo, kto by nas pamiętał?