Bilet do piekła

Obóz Mauthausen.
Fot.: Bundesarchiv_Bild_192-334, KZ_Mauthausen, Garagenhofeinfahrt

Stykał się z najgorszym złem. Widział, jak w strasznych mękach umierali koledzy i sam wielokrotnie ocierał się o śmierć. Przebywał w koszmarnych osadach wśród tysięcy kalek po odmrożeniach, z obciętymi nosami, rękami, nogami… I takich ludzi nauczył się kochać, bo innych nie było. Wypowiedział banalną prawdę, że nie to jest ważne, czy ktoś jest biały, czarny, czerwony czy żółty, ale to, jakim jest człowiekiem: dobrym, czy złym, jednak w jego ustach zabrzmiało to jak złota myśl.

Poznałem go przed laty na terenie byłego niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Oficjalne uroczystości się skończyły, oficjele wyjechali, uczestnicy rozchodzili się w mniejszych i większych grupkach a on samotnie błądził pomiędzy obozowymi blokami Auschwitz. Przystanął na dłużej przy Ścianie Straceń na dziedzińcu Bloku Śmierci, gdzie Niemcy rozstrzelali tysiące polskich patriotów, przywarł do niej czołem i znieruchomiał na dłuższą chwilę.

– Był pan więźniem Auschwitz? – zapytałem.

– Nie. Byłem w Mauthausen. W takich miejscach, jak to, było ludzkie piekło, ale i w tym piekle było dobro. W Mauthausen, gdy byłem blisko śmierci, inni więźniowie oddawali mi ostatni kęs chleba…

Ludwik Lisiak przyjechał z Szarowieczki, małej, polskiej wioski w Obwodzie Chmielnickim na Ukrainie. W Szarowieczce bez trudu można znaleźć ludzi, którzy porozumiewają się tylko po polsku i przez całe życie nigdzie nie wyjeżdżali. Ale Lisiaka los rzucił na krańce świata i człowieczeństwa. Życie doświadczyło go nielekko. Z prawie osiemdziesięciu lat rok spędził w niemieckich więzieniach, 2 lata w obozie koncentracyjnym, 2,5 roku w karnym batalionie roboczym Armii Czerwonej, 5 lat w łagrach Archipelagu Gułag i 35 lat na dalekim Sachalinie. Na starość wrócił do rodzinnej wioski a kiedy poczuł, że życie zaczyna powoli z niego uchodzić, zapragnął jeszcze raz odwiedzić Mauthausen, by przypomnieć sobie kolegów z czasów niedoli. Podróż do Austrii okazała się jednak niemożliwa – zbyt droga i pełna biurokratycznych barier. Niejako w zastępstwie wykupił bilet do innego piekła, do Auschwitz…

*

Opowieść toczy się z trudem, bo Lisiak posługuje się dziwną mieszaniną polskiego, ukraińskiego i rosyjskiego, długo szuka właściwych słów…

Więźniowie Mauthausen przy pracy w kamieniołomie.
Fot.: Bundesarchiv_Bild_192-269, KZ_Mauthausen, Häftlinge_im_Steinbruch

Dzieciństwo? Przede wszystkim głód (ukraińska nędza lat trzydziestych) i nieustanny lęk (stalinowski terror). Do szkoły nie chodził (ukraińskiego nauczył się w obozie pracy pod Wiedniem, rosyjskiego – w wojsku, alfabetu – w łagrze), od najmłodszych lat pracował.

Był nadzwyczaj silny. Czymże jednak była siła 15-latka wobec opornej ziemi, ton żwiru, ciężaru głazów, tysięcy cegieł? Nie mogąc podołać wyniszczającej pracy w brygadzie drogowo-budowlanej, chcąc zyskać chwilę na wyrównanie oddechu, zepsuł koło w wozie. Niemcy aresztowali go za sabotaż. Był rok 1942. Potem były ucieczki z robót przymusowych z gospodarstw rolnych pod Wiedniem (współwięźniowie Ukraińcy prześladowali go, gdy dowiedzieli się, że jest Polakiem) i więzienie. W sierpniu 1943 roku osadzono go w obozie koncentracyjnym Mauthausen jako więźnia politycznego – Polaka nr 22410.

Administracja SS tworząc sieć obozów koncentracyjnych zdecydowała się na gigantyczny eksperyment socjologiczny delegując część swoich zadań „samorządowi więźniarskiemu”. Więźniowie funkcyjni, mający rozliczne przywileje, mieli też prawo używania siły wobec podległych im więźniów. Funkcyjnymi najczęściej zostawali niemieccy lub austriaccy kryminaliści i to oni stawali się panami życia i śmierci. Ale nawet najznaczniejsi z nich byli nikim wobec najniższego rangą esesmana. Wprowadzenie odpowiedzialność zbiorowej wzmogło dodatkowo lęk funkcyjnych, którzy mogli być pociągnięci do odpowiedzialności za niewykonanie zadań przez ich podwładnych. Tak powstał perfidny i niemal perfekcyjny system – piramida niewyobrażalnego terroru i ludzkiego upodlenia.

Kilkunastoletni chłopak z Szarowieczki szybko zrozumiał, że życie w obozie zależy od kaprysów funkcyjnych i SS. Od szczęścia i umiejętności wtopienia się w tłum, kombinowania i dbania o to, by nie utracić sił, bo kto tracił siły, rzadko do nich wracał. Ale jak nie utracić sił w jednym z najcięższych obozów, gdzie drąży się w górach sztolnie i buduje w nich fabryki zbrojeniowe?

Komando Lisiaka pracowało w sztolniach w pobliżu Ebensee. Wychodzili do pracy o czwartej rano. Długa ścieżka przez las ogrodzona drutem kolczastym. Wreszcie wejście do sztolni stromymi schodami o półmetrowym skoku. W dół jeszcze dało się wytrzymać, pod górę, po pracy – katorga.

Lisiak nabawił się biegunki. Nie mógł jeść zupy, szybko się odwadniał. Zupę wymieniał z kolegami na chleb, ale tracił siły błyskawicznie. Któregoś dnia podczas powrotu z pracy do obozu jeden z więźniów stracił przytomność. Ponieważ Lisiak wlókł się na końcu, kapowie zmusili go by niósł tamtego. Nie miał wyjścia, zabiliby go, gdyby odmówił. To była jego Golgota. Myślał, że umrze, ale przeżył. Dzięki pomocy kolegów odzyskał siły. Żywy doczekał wyzwolenia obozu przez Amerykanów na początku maja 1945 roku.

 – Myślałem wtedy, że obóz mnie wzmocnił – powie po latach. – Przekonałem się, że mogę wiele znieść, wiedziałem, że nic gorszego mnie w życiu nie spotka, przestałem się bać – zapewnia.

Mylił się.

*

Ciszę letniej nocy 1945 roku, która szczelnie otuliła wieś, zakłóciło głośne stukanie w okiennice. „Znowu nas nachodzą ukraińscy nacjonaliści” – pomyślała Anna Lisiak. Wzięła siekierkę i otworzyła drzwi.

 – Ludek! Ty żyjesz? A my już dawno różańce za twoją duszę odmawiali.

Wrócił z zaświatów. W domu zastał tylko matkę i młodszą siostrę. Ojciec, aresztowany przez NKWD w kwietniu 1944 roku, po paru miesiącach zmarł w łagrze pod Świerdłowskiem  na Syberii. Starszy brat powrócił z frontu kilka dni po Ludwiku – bez nogi, którą stracił pod Pragą. Po kilku tygodniach zmarł.

Więźniowie niemieckiego obozu koncentracyjnego Mauthausen Gusen bezpośrednio po wyzwoleniu.
Fot.: https://upload.wikimedia.org

*

Kiedy wczesną jesienią 1945 roku 18-letni Ludwik odbierał bilet do wojska, nie zdawał sobie sprawy, że odbiera „bilet do piekła”.

Krótko służył w normalnej jednostce w Zachodniej Ukrainie. Potem skierowano go do karnego batalionu roboczego złożonego z ludzi, którzy byli w niemieckiej niewoli i „odważyli się” przeżyć. Wydobywał węgiel w jednej z ukraińskich kopalń, wycinał lasy pod Moskwą.

 – Wszystkich, którzy „nie walczyli do krwi ostatniej”, po powrocie do ZSRR represjonowano za rzekomą zdradę ojczyzny – tłumaczy.- W marcu 1948 roku sąd uznał, że należy mi się 7 lat łagru.

Od lat odwykł od tak zwanego normalnego życia, być może dlatego łatwiej było mu się przystosować do porządków łagrowych. Z ludźmi poradził sobie sprawnie. Prześladowany przez „urków” (współwięźniów, przestępców kryminalnych) siłą musiał wywalczyć sobie pozycję. Kombinować nauczył się w Mauthausem – szybko zdobył mocne buty, ciepłą bieliznę, gruby sweter, porządne palto. Nie narażał się na niepotrzebne kary i umiał zakręcić się przy kuchni. Nie denerwował strażników (oni w tym świecie byli niemal bogami) pokornie schodząc im z drogi, unikał zbędnych konfliktów.

Trudniej przyszło mu dostosować się do przyrody, trwającej 10 miesięcy zimy i 50-stopniowych mrozów. Robił wszystko, by nie utracić sił, bo kto utracił siły, już ich nie odzyskiwał („Jak nie pracujesz, to nie jesz”). Kto zaś nie odzyskiwał sił, bratał się ze śmiercią. Cały czas jadł z „pierwszego kotła” przeznaczonego dla stachanowców, którzy przekraczali normę.

 – U Niemca ja nie chciał pracować – tłumaczy – ale w łagrze, to co innego. Choć byłem więźniem, wierzyłem, że ta moja robota (wyrąb lasu) jest potrzebna, jest dla naszych ludzi.

Wolność nadeszła niespodziewanie, w kilka miesięcy po śmierci Stalina. Wtedy Ludwik Lisiak dokonał tragicznego odkrycia – więcej znajomych miał wśród zmarłych niż żywych.

Niedługo po wyjściu z łagru, jeszcze na północy, ożenił się z Katią, miejscową Rosjanką. Razem zjechali do Szarowieczki. W rodzinnych stronach źle go przyjęli: No, jakże ty, z obcą się ożenił, nie z Polką, nie z naszą? – dziwili się. Szukał dobrej pracy, znosił nędzę i wymówki. Raziła go małostkowość miejscowych.

 – Jakie wy przeżywacie dramaty – wyrzucił im. – Jak walczyć, to o życie. Jak pracować, to do utraty tchu. Jak pić, to do nieprzytomności.

Przez 11 lat uczył się żyć w ekstremalnych warunkach, w świecie niewyobrażalnego zła i dobra, gdzie trzeba było zmagać się przyrodą, ludźmi i sobą. To był jego świat.

I wtedy – kiedy nie wiedział, co z sobą począć – pojawili się werbownicy, którzy szukali chętnych do zasiedlenia „dzikich rejonów wielkiego kraju”. Oferowali bezpłatny przejazd, pomoc w zagospodarowaniu, wysokie pensje.

 – Na Sachalin pojedziesz? – zapytali

 – A co to?

 – Piękny kraj na wschodzie.

 – A ptaki tam są? Bo ja przez 5 lat w łagrach ich nie widziałem.

 – Są.

*

Podróż trwała miesiąc. Kiedy skończył się ląd, Lisiak zapytał: A gdzie ten Sachalin?. Nikt mu nie mówił, że to wyspa.

Wszystko wydało się znajome: prymitywne warunki, srogi klimat i ludzie – obcy, jak on – byli łagiernicy. W przedziwnej zbieraninie – miejscowych, którzy jeszcze niedawno otrzymywali od władz 50 rubli, butelkę spirytusu i paczkę tytoniu za głowę (odciętą) zbiegłego łagiernika, byłych więźniów politycznych i pospolitych przestępców – dochodziło do tarć i śmiertelnych waśni o głupstwa.

 – Rano dowiadywałem się, że temu odrąbali rękę, a tamtemu głowę. Choć bieda straszna, panoszyli się złodzieje – wspomina Lisiak. – Ale i tam, jeśli się umiało, można było żyć. Nikomu w drogę nie wchodziłem i wiele bezinteresownej pomocy zaznałem. Miałem szczęście i cierpliwość do ludzi. Poznawałem ich z dobrej strony.

Zamieszkał z Katią w leśnej wiosce Nogliki. Przekraczał normę o 100, 200 i 300 procent. Został brygadzistą. Kierował pracą 70 drwali. Kiedy jego brygada była najlepsza, przerzucano go do najgorszej. I po paru miesiącach ta najgorsza stawała się najlepszą.

Brakowało wielu rzeczy, ale najbardziej witamin. Z tego braku, gdy urodziła się córka, jego żonie zabrakło pokarmu. Poskarżył się naczalstwu. Po dwóch tygodniach dostał pismo, że ma się zgłosić po krowę do miejscowości odległej o 22 km od Noglik. Zwierzę było tak osłabione, że musiał je nieść na plecach. Potem gazety rozpisywały się o krzepie sachalińskich ludzi. A krowa wyżywiła córkę, syna i jeszcze jedną córkę.

Kraj zaczął się zmieniać w latach 60., gdy najbardziej niesfornych mieszkańców wyrzucano na kontynent. „Nagle zrobiło się tak spokojnie, że nie trzeba było drzwi zamykać” – wspomina Lisiak. I tak już zostało.

W 1970 roku wstąpił do partii komunistycznej jako „przodownik truda”. Miejscowi sekretarze namawiali go kilka lat, ale szybko się od niego odwrócili. Po wypadku w lesie (przywaliło go drzewo drzewo) i półrocznym pobycie w szpitalu towarzysz Lisiak upomniał się o odszkodowanie. Nie chciano mu wypłacić. Sądził,  się 2,5 roku, aż sprawę wygrał.

Zdążył jeszcze zbudować ponad stumetrowy most pontonowy na rzece Tym (bez projektu, według własnego pomysłu) zanim przeszedł na emeryturę. Pod koniec lat 80., gdy dzieci się już na dobre usamodzielniły, powiedział do żony: Tu nasza kraina szczęścia, ale ojczyzna w Szarowieczce. Czas wracać.

Były niemiecki obóz koncentracyjny Auschwitz.
Fot. Archiwum Auschwitz Memento

*

Gdy zderzył się z wiejską nędzą, zaczął ludziom pomagać. Wszedł do kilku rad, pomógł przy gazyfikacji rodzinnej wsi, wywalczył zapomogi dla najbiedniejszych. Po upadku komunizmu Szarowieczka dzięki rodzinno-handlowym kontaktom z Polską stała się, jak na warunki ukraińskie, zamożną wsią. Wtedy Lisiak zaangażował się w sprawę budowy kościoła w sąsiedniej wsi, gdzie było już dwóch polskich księży i trzech nauczycieli.

 – Ale był pan za komunizmem – dziwię się.

 – Komunizmu nigdy nie było. Byli komuniści. Ci najwięksi to teraz biznesmeni, a tacy jak ja, biedę klepią. Jeśli komunistą jest ten, kto dużo i ciężko pracuje, bo ja tak to rozumiem, to nadal jestem komunistą, tyle że w Boga wierzącym.

Ludwik Lisiak odłożył na starość małą fortunkę. Szybko strawiła ją inflacja. Ale nie było w nim żalu, ani pretensji do życia: – Mój kapitał to ludzie i ich pamięć o mnie, a moja o nich…

*

Po wizycie w byłym obozie Auschwitz Ludwik Lisiak powrócił na Ukrainę i więcej się już nie odezwał.